Początek

Zamieszki artystyczne

Utwory

Wywiad


Sami o sobie

Galeria

Bzdety

Płyta

Kaseta

Zamów

Linki


Wywiad środowiskowy, przeprowadzony z Darkiem Duszą (D)i Jurkiem Mercikiem (M)

- Czy pamiętacie swoje pierwsze spotkanie?
D: Tak. Merc przyszedł do nas na próbę, zamiast Rogala, którego talenty wokalne mieliśmy sprawdzać. Gdy zaśpiewał parę standardów, to nie chcieliśmy już nikogo innego. Naprawdę, wymiękłem. Miał wtedy szesnaście lat i w pełni profesjonalny głos. To była najlepsza rzecz, jaka mogła spotkać taki zespół.
M: Jaja były jak mokre berety. Klubik, wykładzinka, te sprawy. Panowie z gitarami fajeczki sobie palą. Słowem poważny zespół wezwał mnie na próbę. Zapytałem Chudzielca czy mi pożyczy gitarę, bo bez podkładu nie pociągnę. Sapnął ale pożyczył. Tylko wiesz, to była prawdziwa gitara elektryczna a ja swoje umiejętności instrumentalne trenowałem w domu na "Defilu". Więc jak złapałem wiosło, i walnąłem cedur, to dyżurny "Eltron" wykonał plecy i z akompaniamentu własnego niewiele wyszło. Całe szczęście, bo miałem zamiar zagrać jakąś studencką balladę o Podhalu, sercu górala i jesieni. Padła propozycja, żeby spróbować jakiś standard. Wybraliśmy "Whole lotta love". Przekrzykiwałem się wtedy z Plantem po parę godzin dziennie a taśmy Led Zeppelin puszczałem sobie z magnetofonu "ZK-125" w kółko - więc wyszło chyba nie najgorzej. W każdym razie panowie z gitarami mnie nie wyprosili.
- Jak Wasze otoczenie odbierało Wasz udział w przedsięwzięciu o uroczej nazwie "Śmierć Kliniczna"?
M: Najbliższe, czyli starzy - z przekąsem. Ostatecznie to znosili, ale musiałem mieć przynajmniej trójki z matematyki. Słowo Ci daję. Tata sprawdzał, dzwonił do profesorki i dopiero potem mogłem myśleć o graniu. W przeciwnym razie rekwirował magnetofon i zostawałem a capella. Pozostali, jak pamiętam, uśmiechali się na dźwięk nazwy "Śmierć Kliniczna". Niektórzy też kręcili kółka na czole. Ale na pierwszym koncercie był full.
D: Różnie. Początek lat osiemdziesiątych to były dość skomplikowane czasy. Część otoczenia (na czele z otoczeniem mundurowym) nie tolerował ludzi wyglądających inaczej. Było parę zadym. Również w niektórych mediach zespół za nazwę i teksty był obiektem nagonki. Ale niespecjalnie się tym przejmowaliśmy. Ważne, że graliśmy, to się tylko liczyło.
- Śmierć grała muzykę dość trudną do zaszufladkowania, śmiało poruszała się po obszarach punka, reggae, new wave. Skąd się brała ta różnorodność?
D: Każdy słuchał trochę innej muzyki, później na próbach łączyliśmy to w jedną całość. Nigdy nie narzucaliśmy sobie sztywnych ram. W tym tkwiła siła tego zespołu. Nie imitował anglosaskich kapel, grał swoją własną muzykę.
M: Wiesz, wytrawny wywiadodawacz palnąłby w tym miejscu mówkę o różnorodności wpływów muzycznych, pod którymi każdy z nas się znajdował. A ja myślę sobie, że po prostu był to efekt uczenia się. ŚK była wtedy jak młody wilczek, który szczekał i zaraz kulił ogon, bo się nie spodziewał, że sam potrafi tak głośno. Dorastające zatem psisko słuchało również własnego wycia, skomlenia, pomrukiwań i pierdnięć. A na samym końcu wzięło i zdechło.
- Zespół istniał krótko, nagrał tylko dwa single. Dlaczego tak mało zostawiliście dla potomnych?
M: Ustalmy pewne sprawy, zespół jest do grania. A do nagrywania są nagrywacze grającego zespołu. Zespół nie może się nagrywać bo kto by wtedy grał. Wiesz, to tak jak z Majorem Majorem...
D: Bo nikt i tak nam by płyty nie wydał. Szkoda, ale takie wtedy były czasy.
- Wasze drogi rozeszły się na długi czas. Co spowodowało, że spotkaliście się ponownie?
D:Chęć grania. Ta sama chęć, która powodowała nami w 82 roku. Czysta i nieskalana.
M: Ja miałem ciśnienie na granie i darcie kopary. Chudzielec chyba też. I tak zostało. Przecież bez sensu jest motywowanie się sławą, pieniędzmi i pięknymi kobietami. Pewniki do niczego nie motywują :-)
- Gracie teraz nowe piosenki. A czy nie kusi Was, by ponownie zagrać pod szyldem "Śmierć Kliniczna"?
D: Mnie nie. Tamto to historia, legenda, mit.
M: A kusi Cię czasem, żeby siąść na nocnik? Spróbuj, będzie trochę za mały...
- Wasz nowy materiał jest w 100% akustyczny. Skąd nagle to zamiłowanie do takiego harcerskiego grania? To nie najlepszy zabieg komercyjny w czasach samplerów, mega produkcji i przewagi formy nad treścią.
M: Ze starczego przyzwyczajenia do wygód. Trzeba co prawda popracować nad mocą własną, ale nie prosisz się potem o maszynki i o to, żeby pan od miksera napił się dopiero za chwilę. Wyciągasz pudło, otwierasz koparę i jest gitarsko. A jak Cię nie słuchają, to nic straconego. W przeciwnym razie słuchaliby samych maszynek...
D: Rzeczywiście, z taką muzyką to się nie załapiemy na czołówki list przebojów. Tak, jak wcześniej wspomniałem nasze granie wypływa nie z komercyjnych planów, ale z pragnienia tworzenia. W dwójkę najłatwiej się zebrać, porozumieć. Nie potrzebujesz ton sprzętu, pałker nie spóźnia się na próby. Akustyczne granie jest dla mnie wyzwaniem. Zawsze grałem pod napięciem, a teraz musimy kombinować, jak zaaranżować numer, żeby po dwóch minutach grania nie usnąć.
- Do jakiego gatunku zakwalifikowalibyście swą obecną twórczość?
M: Wielkomiejska muzyka ludowa...
D: Psycho techno urban folk.
- Do kogo są adresowane Wasze utwory?
M: Do tych, którzy nie słuchają radia, czekając z długopisem na reklamę gwoźdźiexów, rajstopexów truskawexów. Także do tych, którzy wyłączają odbiorniki kiedy znów słyszą, że "ona rzuciła go ale on tęskni i do niej powróci, gdy nowy wstanie dzień"
D: Do pana Zenka, panny Krysi i wszystkich tych, którzy odróżniają brazylijski serial od Wiadomości, a te ostatnie od prawdziwego życia.
- Gdzie poza Internetem można Was usłyszeć?
D: Właśnie, może Ty wiesz?
M: Dobra, powiem Ci w tajemnicy. Raz w roku u Chudzielca na urodzinach. Ale w tym roku nie robi...