Początek Zamieszki artystyczne Utwory Wywiad Sami o sobie Galeria Bzdety |
Jest jakiś kolejny, ponury dzień
roku 1985. Załoganci Śmierci Klinicznej złażą się
w niejednakowych
odstępach na kolejną próbę
do piwnicy pod gliwickim
"Gwarkiem". Wyraźnie jednak brakuje większości grającej ekipy. Brakuje
także Szafira - wówczas już wokalisty kapeli, wykręceńca emanującego
energią kilku megawatów
i zdecydowanie stukniętego. Całe
szczęście,
że w dobrą stronę. Pytające spojrzenia kierują się na drzwi do
piwnicy, zza których dobiega jakiś dziwnie inny, rytmiczny łomot. Ktoś tam
wyraźnie puszcza przez gitarowy wzmacniacz nieznane nagrania Marleya. Król
reggae ma na nich głos jakby w trakcie mutacji a w dodatku potwornie
schrypnięty. Załoganci schodzą do piwnicy zasłuchani w pieśń, a Merc
uśmiecha się pod nosem. Nagranie dowodzi, że nawet sam wielki Bob dość
często zapominał tekstu. Wchodzą do środka
i wszystko staje się jasne. Spora
część Śmierci Klinicznej przyszła na próbę wcześniej i wali nieco
kanciasty podkład. Właścicielem kopary, która brzmi łudząco podobnie do
głosu młodego Marleya jest Szafir. Drze się do sitka jak opętany, macha
łapskami, łapie się za dynię
i skomli: "łojojojojojoooooj..."
jakby go coś bardzo bolało. Merc się uśmiecha, ale po chwili już się drą
razem na dwa głosy. Momentami są mniej więcej w kwarcie. Interwał
jest jednak bardzo płynny i chwilami fałszują jak koty. W ten oto sposób
odbywa się pierwsza próba kapeli, która po kilku miesiącach przyjmuje
nazwę RAP. Nieoficjalne źródła donoszą, że to skrót od Ragg Against
Politics. Ze stylem określanym dziś jako rap - kapela nie ma nic
wspólnego. Słowo "rap"
w roku 1985 było bowiem w Polsce
nieznane.
Po kilku zawieruchach personalnych tworzy się stały skład zespołu.
Adler (dr), I - Ras (g), Czyczko (bg), Szafir (voc, perc), Rogal (voc),
Merc (voc). Próby, początkowo traktowane jako rozgrzewki do prób Śmierci
Klinicznej, dość szybko zaczynają żyć własnym życiem. Obok standardów
Marleya, Aswad i Steel Pulse grupa trenuje pierwsze własne kawałki "I
stand (a lonely man)"
i "My womans gone". Wokale już
nie fałszują, choć idą w szkolnym rozkładzie. Chwilami pobrzmiewa swojska
góralska nuta. Pierwsze nagrania z prób, które Merc rejestruje na
magnetofonie ofiarnie podbieranym ojcu, kulają się
przyciężkawo
i miejscami stają. Brakuje
jeszcze pulsu, ale muzycy oprócz tego, że sami hałasują - także dużo
słuchają. Wiedzą czego brakuje i cisną w tę stronę. Już już zaczyna
pachnieć pierwszym graniem dla ludzi, kiedy Rogal po jakiejś imprezie
postanawia się odlać do klombu. Pechowo trafia. Jest właśnie jakieś święto
państwowe i flag
w mieście więcej niż ptaków.
Trudno mu utrzymać równowagę więc trzyma się flagi i leje. Widzi to załoga
radiowozu, która niezwłocznie wdraża postępowanie interwencyjne. Rogal
szamoce się w popłochu. Jeszcze nie zapiął rozporka, a już go prowadzą do
radiowozu. Krótko mówiąc: zakłócanie porządku publicznego, obraza
majestatu prawa, zdrada stanu, szpiegostwo, wystąpienia antypaństwowe,
rozwydrzone grupy wyrostków... itd. Rogal trafia do prawdziwego mamra.
Zespół trenuje zatem w osłabionym składzie wokalnym i natychmiast
przerabia "My womans gone" na "Rogols gone".
Tak jest znacznie
lepiej, bo prawdziwie. Po jakimś czasie ekipa schodzi się znowu w
całość,
a kilkanaście własnych numerów stanowi całkiem niezły koncertowy
set. Publiczność pierwszy raz słyszy go 26 lutego, w Gliwicach, na Winter
Reggae. Ciepłe przyjęcie pionierskiego koncertu nadaje grupie sens
dalszego istnienia. Takich wokali nie ma nikt w kraju. Potrzeba natomiast
więcej gitar, więcej mięsa z dołu, większego luzu i spontanu. Numery są
super, ale przydałoby się
je zagrać mniej nerwowo, nie
gonić. Zespół bierze to na serio i następne występy są znacznie lepsze. W
warszawskiej Stodole festiwal Reggae pod Strzechą rozpoczyna RAP. Czyczko
jest niezdecydowany. Na sali full. Co by tu wymyślić
na dobry początek?
Niech Merc zacznie numerem Marleya "Redemption song". Mamy gitarę
akustyczną? Nie? No to niech pociągnie a capella. I tak się stało. Merc
pociągnął cały numer tylko ryjem
i zrobiło się ciepło. A zaraz
potem bardzo głośno. "Generation" poderwało na nogi prawie
wszystkich
i nikt do końca wieczoru już nie chciał siedzieć. Po powrocie z
każdego grania, ekipa spotykała się znów na próbach i trenowała zawzięcie.
Wokaliści zaczęli odnajdować własne miejsca w numerach. Sami też pisali
teksty. Najpierw była wersja angielska. Potem "I" zastępowało się "I an
I", wszystkie końcówki wymawiane jako "...jszn" przybierały wymowę "...
jśiona", do tego dochodziło parę "jojnięć", kilka twardych "rrrrrrr" i
było dobrze. Dlaczego tak? - nikt się nie zastanawiał.
Wraz
z pierwszymi sukcesami, za którymi poszły pytania i wywiady,
pojawiły się też kłopoty z tożsamością grupy. Dlaczego taka stylistyka,
dlaczego teksty po angielsku, dlaczego o tym a nie o tamtym. Na takie
pytania zazwyczaj odpowiadał najlepiej Szafir więc jego wypychali koledzy
do przodu.
A Szafir nigdy nie miał kłopotów z tożsamością. Był jednocześnie
wzorowym licealistą, chuliganem, praktykującym, odmieńcem,
chrześcijaninem, rastamanem, pociechą rodziców, utrapieniem
narzeczonych, abstynentem, moczymordą, wzorowym obywatelem, anarchistą,
wiernym jak pies zwolennikiem poligamii, wrogiem siły o której hymny
wyśpiewywał i cierpiącym niewolę "slave", który wieczorem w ciepłej
piżamie kładł się spokojnie spać. Szafir przejawiał polimorfizm, który
mógł budzić podejrzenia, ale wobec siły osobowości nadającej sens kapeli,
nikt nie śmiał
z nim dyskutować. Szafir był
bowiem z całą pewnością spiritus movens przedsięwzięcia i bez niego RAP
nie istniał. Wokalnie Szafir był naturszczykiem. Merc i Rogal mieli często
kłopoty z wyegzekwowaniem od niego precyzyjnie uszytych partii głosowych.
Szafir dostawał adrenaliny
i śpiewał inaczej, obok, po
swojemu. Po koncertach kłócili się, dopóki nie przesłuchali taśm. Zwykle
było super. Dużo lepiej niż na próbach. Kłopot był w tym, żeby takie salta
móc powtórzyć. W ten sposób rozpoczął się występ RAPu na Reggae nad
Wartą. Szafir namówił bębniarza od Demba Conty, żeby podłożył konga. Facet
odgarnął dready
i zaczął bębnić. Trochę się
dziwił, że nikt mu nie powiedział co ma bębnić, więc bębnił tak jak czuł.
I dobrze. Szafir z Mercem pociągnęli "Rastaman chant", gość zajarzył,
podgonił i już byli
w kupie. Były oklaski a potem
zimny prysznic
w postaci hendrixowo granego
"Generation". Wokale, jak zwykle kładły na łopatki. Kolejne
występy
to Jarocin 86, wspólne granie u boku Misty in Roots, Katowicki
Spodek i wiele innych. Kapela prawie wszędzie przyjmowana była
entuzjastycznie. Apogeum energii RAP wyzwolił w zapełnionym po brzegi
Spodku. Sztandarowy "Generation" poderwał arenę do pogo, a tysiące gardeł
krzyczało wyuczone na pamięć teksty. Pełny odjazd. Chóralnie
odśpiewano |