Pocz+/-tek

Zamieszki artystyczne

Utwory

Wywiad

Sami o sobie

Galeria

Bzdety

Płyta

Kaseta

Zamów

SAKSOFON

Lekarz stwierdził lekkie zapalenie płuc. Lekkie!? Może dla niego, dla mnie było ciężkie. I ta cholerna gorączka. Psychodeliczne plamy przed oczami, obłapiająca duchota. Żar, tropik, dżungla. Do szpitala nie chciałem. Zapach lizolu, jęki chorych, jakieś namolne towarzystwo. Nie, wolałem cierpieć w domu. Krzysiek kupił mi lekarstwa, obiecał zaglądać codziennie z czymś do szamania. Trudno, musiałem się pogodzić z utratą paru tygodni normalnego życia. Tam za oknem cały świat, dziewczyny, kluby pełne piwa i muzyki, życie, pośpiech, namiętności ...Właściwie to nieprawda, za oknem stał bliźniaczy blok, za nim następny i następny. Betonowe pudełka, betonowe termitiery pełne przestraszonych, zahukanych owadów. I jedna chora mrówka leżąca w kokonie pościeli.
Pierwsze dni były fatalne. Chorowanie jest nudne, gdyż pociąga za sobą bezczynność i to bezczynność przymusową. Stos gazet, parę książek i ten fetysz końca dwudziestego wieku: pilot do telewizora leżały koło mojego łóżka. Jednak nie chciało mi się ani czytać, ani oglądać. Koma. Krzysiek przychodził codziennie, pokręcił się chwilę i znikał. A ja leżałem z błyszczącymi od gorączki oczami i poznawałem topografię sufitu. Garb, plama, pajęczyna mikropęknięć, dwa maleńkie kratery. O kurczę, kratery - pełna paranoja. jednak było to lepsze, niż oglądanie w oknie zaropiałej, pokrytej liszajami elewacji sąsiedniego bloku. Jedynie noc malowała na niej tajemnicze wzory żółtych prostokątów, z upływem czasu rzadszych, aż gdzieś koło drugiej gasły wszystkie. Wizualny syf, akustycznie było jeszcze gorzej. Tłuczenie naczyniami, wrzask bachorów i bełkotliwe, pijackie awantury. Chociaż ... Było to chyba trzeciego dnia mojej choroby. Leżałem sufitując, duszony ciepłem własnego ciała, gdy nagle w jazgot blokowej rzeczywistości wdarł się dźwięk z innego świata. Czysty, mocny dźwięk saksofonu. Jakaś jazzowa fraza, przerywana parę razy i znów powtarzana, wypełniała przestrzeń między blokami, pulsowała i unosiła się w kosmos. A wszystkie odgłosy codziennej krzątaniny gasły i chowały się gdzieś po kątach. Trwało to misterium pół godziny. Byłem ciekaw, kto grał, wydawało mi się, że to gdzieś naprzeciwko, na trzecim piętrze. Mieszkałem tu krótko, nikogo z sąsiadów nie znałem, zresztą do czasu choroby moje M-3 bardziej służyło jako hotel. Życie kipiało w centrum miasta, a nie tu w ponurym osiedlu-sypialni.
Następnego dnia znów grał. Dłużej, jakby głośniej. Po tygodniu złapałem się na tym, że wręcz oczekuję na kolejną porcję saksofonowego czadu. Tak, ten koncert był przeznaczony dla mnie. Jedyna przyjemność w monotonii choroby. Tak naprawdę to z każdym dniem czułem się coraz lepiej i termometr nie pokazywał już magicznych czterdziestu stopni. Dziwne, ale wydawało mi się, że z każdym dniem saksofonista grał coraz bardziej smutne i nostalgiczne kawałki. Same bluesy i ballady, mocne wibrata, długie pauzy ...
W piątek był znowu lekarz. Hurra, choroba ustąpiła. Oczywiście babolił, przestrzegał przed nawrotem. Ale już postanowiłem. Jutro wychodzę na wolność. Naprawdę czułem się dobrze, koniec gnicia w barłogu! I wtedy zza okna doleciał przejmujący dźwięk saksu. Jakby skarga, jakby płacz. Zaczął od prostego, molowego motywu. Powtarzał go, za każdym razem dodając nową nutę, budując misterną konstrukcję, która wznosiła się wyżej i wyżej. Jakiś potworny ból, jakaś potworna rozpacz tłukła się między blokami, zwielokrotniona echem powracała, zmieniając się w ciągły skowyt. I nagle cisza, przerwał w pół dźwięku. Tak dobrze nigdy nie grał. Miał skubaniec talent.
W sobotę wstałem wcześnie, tak śpieszyło mi się do świata. Do świata, do ludzi, do tych wszystkich mniej lub więcej banalnych spraw, których tak mi brakowało w czasie choroby. Powoli zszedłem po schodach, jeszcze byłem osłabiony. Otworzyłem drzwi, zaczerpnąłem haust rześkiego, ciepłego powietrza. To już wiosna, uśmiechnąłem się. Mój wzrok przykuła karetka pogotowia stojąca przy sąsiednim bloku i tłum ciekawskich kłębiący się wokół niej. Podszedłem. Akurat sanitariusze wynosili zakryte nosze.
- Co się stało ? - spytałem stojącego obok chłopaka w skórzanej kurtce.
- A to Jacek, ten co grał na saksie zmarł.
- Zmarł? Kiedy? - poczułem jak słowa więzną mi w gardle.
- Wczoraj. Złoty strzał.
- Co, jaki strzał? - nie dosłyszałem.
- Złoty strzał. Nie kumasz? Zaćpał się na śmierć.


D.Dusza  
Tytuł